Alice (opowiadanie)/Krzysztof Mąkosa

Opowiadanie pt. Alice jest fikcją literacką. Wszelkie nazwiska, postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autora lub zostały wykorzystane w celach artystycznych. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych zdarzeń, miejsc czy osób, żyjących lub zmarłych, jest całkowicie przypadkowe.

 

Gosi

 

 

Alice

 

1

Wydarzyło się to nagle, jak wypadek, jesienią 1994 roku.

Alice, młoda nieznajoma kobieta, zostawiła mu krótką wiadomość na sekretarce. Jest wielbicielką polskiego poety Roberta Lipkowicza. Studiuje filologię rosyjską na (niezrozumiałe) w Kalifornii. Dostała jego numer od pani Bonté, spadkobierczyni praw autorskich Lipkowicza. Zadzwoni innym razem.

Wkrótce dowiedział się o niej nieco więcej.

Napisała, pisze czy też napisze pracę doktorską o wpływie Gogola na Nabokova. Jest polsko-rosyjskiego pochodzenia i wychowała się w USA, więc mówi biegle po polsku, rosyjsku i angielsku. Ma ambicje literackie i należy do redakcji Blank, czasopisma poświęconego amerykańskiej prozie postmodernistycznej. Marzy o tym, żeby zostać pisarką, i zna w branży wydawniczej prawie każdego, kto się w niej liczy.

Powiedziała, że tłumaczy Tere-fere Lipkowicza: zbiór, by zacytować fragment recenzji New York Timesa, bardzo nastrojowej, wciągającej poezji, w której czarny humor i słodko-gorzka ironia mieszają się z obrazami snu. Powiedział, że jest tym zaskoczony, choć wcale tak nie było. Po czterech latach ujawni jej prawdę: kilka dni wcześniej napisał do niego Karol Dobroczyński, krytyk, wspominając o niej i o jej planach. Niewiele zrobiłam, mówiąc uczciwie, rzuciła lekceważąco. Tylko dwa, trzy wierszyki. To wszystko. I żartobliwie dodała, że nie jest jakąś modliszką, która chce się wkraść w jego zaufanie tylko po to, by go użyć, nadużyć i zużyć. Ona nie ma złych intencji. Wysłała przecież próbkę własnego tłumaczenia Tere-fere do wydawnictwa Christiane Racquette, Inc., a nie do A. Boner & A. Dudd Company, które planuje wydać te wiersze w jego przekładzie. Ona tylko chce się z nim zaprzyjaźnić, to wszystko.

Alice, jako świadoma swoich celów, konkretna osoba, wciąż coś robiła, coś załatwiała. Pracowała nad kilkoma rzeczami naraz, licząc, że przynajmniej jedną z nich doprowadzi do końca. Oprócz poezji Josifa Brodskiego i Roberta Lipkowicza tłumaczyła książkę Adama Kana, pisarza słynnego, ale miernego, i wiersze Niny Drewnowskiej, bezbarwnej poetki, o której mówiła z dumą: Serdeczna przyjaciółka mojej mamy.

Bardzo szybko przysłała mu swój przekład opowiadania Kana z prośbą o sprawdzenie, czy nie ma w nim błędów.

Nie umiał zdobyć się na odmowę.

Z wrodzonej życzliwości, i żeby zabłysnąć wątpliwym kunsztem literackim, przeredagował go, zmieniając w nim prawie każde zdanie. Wydawał się uczynny i dziwnie bezinteresowny (nie prosił o nic w zamian), więc zaproponowała mu spotkanie w Nowym Jorku, tuż przed Bożym Narodzeniem. A potem złożyła przerobiony tekst w Wigh & Wherefor, Inc., jednym z wydawnictw zainteresowanych jego przekładem Tere-fere.

 

2

Chociaż może to kogoś dziwić, osoba przeżuwająca sałatkę Waldorf po przeciwnej stronie stolika (w kawiarni Barnes & Noble na Astor Place, tej z malowidłem ze sławnymi pisarzami) w niczym nie przypominała dziewczyny, z którą rozmawiał przez telefon. Alice telefoniczna sprawiała wrażenie przyjemnej i życzliwej; Alice nowojorska, przeciwnie, wyglądała na zblazowaną, nieprzystępną i znudzoną ich rozmową w ogóle, a nim w szczególności. Było coś osobliwego w jej pełnych, zmysłowych ustach, których kąciki opadały za każdym razem, kiedy udawała obojętność czy pogardę; w beznamiętnej twarzy, która rozjaśniała się tylko wtedy, gdy rozmawiali o rzeczach przyziemnych i poważnych; a zwłaszcza w czerwonym kapeluszu z opadającym rondem i trzema sztucznymi fiołkami, jego zdaniem zbyt krzykliwym i ciut za dużym.

W pewnym momencie nie wytrzymał i poradził jej, żeby zamieniła kapelusz na fikuśny berecik. Jej nozdrza zadrżały od tłumionej wściekłości.

A gdy zaproponował, żeby została jego agentką literacką, nastroszyła się i posłała mu mordercze spojrzenie. Nie zna się na żartach, to pewne, pomyślał.

Zauważył też, że kiedy się uśmiecha, jej ciemnoniebieskie oczy, błyszczące jak dwa szafiry, są zimne i bez wyrazu.

Alice zdjęła kapelusz i odgarniając z czoła farbowane na kasztan włosy, stwierdziła stanowczo, że nie można przyjść sobie z ulicy i wydać, ot tak, swoje rzeczy; że nawet jeśli oni zatwierdzą jego przekład, to na sto procent odrzucą jego przedmowę; że, jak zauważyła z udawanym współczuciem, unosząc drwiąco brew, tajemniczy oni uwielbiają gnębić ludzi „spoza” dla zabawy, bo traktują krytykę jako krwawy sport; że ona zna właściwe osoby i ma znacznie większe szanse znaleźć wydawcę; i że powinni (ona i on) zrobić jego przekład, który był już od kilku tygodni gotowy, we dwoje.

Osłupiał. Po długiej chwili poprosił, żeby powtórzyła. Widząc, że jest śmiertelnie poważna, starał się obrócić wszystko w żart. Alice zesztywniała i pobladła, wydawało się, że jeszcze trochę i wyjdzie. Ale opanowała się szybko. Wzięła od niego donut i powoli, z namysłem nadziała na widelec. A potem przyłożyła do oka i oglądała go przez dziurkę z dziwnym uśmiechem, na wpół kpiącym, na wpół zalotnym.

Dwa dni później, kiedy spotkali się w jego mieszkaniu na East Village, kawalerce w kamienicy z zygzakowatymi schodami pożarowymi i rozpanoszonymi karaluchami, dała mu stary, sfatygowany komputer, który jej przyjaciel Matt Dohr przywlókł z Kalifornii.

On nie przyjął jej prezentu.

Alice nie dawała za wygraną.

Powiedział, że go nie potrzebuje.

Odpowiedziała, że on musi go wziąć.

W końcu, dla świętego spokoju, skapitulował.

I następnego dnia wystawił go na ulicę.

 

3

Opowiedziała mu o swojej rodzinie w Polsce. Jej ojciec był profesorem prawa, matka doktorem psychiatrii. Zamożni, ustosunkowani rodzice Alice należeli do najlepszego towarzystwa w mieście. Jej matka prowadziła dom otwarty, organizując wieczory artystyczne, gdzie żywiołowe panie i znudzeni panowie rozprawiali o wydarzeniach kulturalnych, słuchali muzyki, poezji i tak dalej.

Ameryka… Alice znalazła się w Ameryce mając lat zaledwie siedem.

Świat był wtedy piękny jak bajka i tajemniczy jak sen.   

Zanurzmy się w ten zaczarowany ogród! Zapachy, te ożywcze, uderzające do głowy zapachy!

Opowiedziała mu o swoich kolegach z uczelni. Stwierdziła na przykład, że niejaki Wallmount, założyciel i naczelny Blank, to wstrętna świnia. Nocując u niej, zachowywał się karygodnie, mniejsza o szczegóły. Co więcej, Wallmount, czerwony na twarzy chudzielec z krzywym uzębieniem, powiedział jej wprost, że nie dyskutuje o tak poważnych sprawach jak literatura z przemądrzałymi małolatami, koniec kropka. I wyszczerzony jak dynia na Halloween, dodał: Uwielbiam takie niebieskookie blondynki jak ty. Wiesz, o co chodzi? Alice, rozwścieczona, namówiła pozostałych redaktorów, żeby go usunęli, ale Wallmount miał już szczerze dość Blank i sam zrezygnował. Jeśli nie była lojalniejsza wobec jego następcy, to głównie dlatego, że wbił jej nóż w plecy. Wkrótce potem wyrzuciła z siebie, że ten wredny typ uniemożliwił publikację jej przekładu poezji Josifa Brodskiego.

Opowiedziała mu o polskim naukowcu, który dopiero co przyjechał do Ameryki. Mógł on być bardzo użyteczny, więc Alice pospieszyła mu z pomocą. Jakiś czas później stwierdziła z promiennym uśmiechem: Nie ma teraz rzeczy, której on by dla mnie nie zrobił. No wiesz, jak to mówią: bądź dobry dla ludzi, a oni będą dobrzy dla ciebie. Pamiętaj o tym, mój drogi.

A jednak ich przyjaźń się rozpadła, bo Alice zawracała mu głowę swoimi przekładami rozmamłanej prozy Kana i mdłej poezji Drewnowskiej. Przypomniała mu nawet, że dostał od niej dość drogi prezent. Na zbyt wiele sobie pozwalasz, moja droga, pomyślał. Tak dalej być nie może. W pewien upalny wieczór stracił wszelkie panowanie nad sobą i trzasnął słuchawką.

 

4

Minęły dwa lata i odnowili znajomość.

Alice próbowała wydać swoje tłumaczenie poezji Drewnowskiej, ale okazało się, że ma rywala w osobie profesora slawistyki, znanego z doskonałej pozycji w środowisku i z zabójczej skuteczności w eliminowaniu konkurentów, prawdziwych albo częściej urojonych. Naruszyła teren zawłaszczony przez tego samego wykładowcę-poetę-tłumacza, który później zablokuje publikację jego przekładu Tere-fere, po to, żeby ktoś ustosunkowany go zmodyfikował, a mówiąc dokładnie, uprościł na użytek szerokiego odbiorcy, i wydał jako własny.

Pewnego razu Alice udzieliła mu kilku praktycznych rad, jak zaistnieć na rynku wydawniczym: Wyrób sobie znajomości w branży, zadbaj o dobre układy z krytykami i literatami, załatw pochwalne recenzje swojej książki i namów jakiegoś sławnego autora, żeby napisał do niej wstęp albo posłowie, albo cokolwiek. Bądź proaktywny, nie reaktywny. Bądź asertywny i myśl pozytywnie. Zachowaj otwarty umysł. Nigdy się nie poddawaj. I uśmiechaj się, zawsze się uśmiechaj, to najważniejsze. Dalej, tygrysie, dasz radę! Jej droga do publikacji, jak się zdawało, powinna być krótsza i mniej kręta niż jego, bo wiersze Drewnowskiej robiły wielką furorę wśród wydawców i ludzi uniwersytetu. Mimo to Alice obawiała się, że w zemście za jej rażącą niesubordynację wszechwładny profesor, według jej słów, zgniecie ją jak pustą puszkę, i roztrzęsionym, niemal płaczliwym głosem powtarzała w kółko: Ten oślizły gad zrujnuje moją przyszłość, moją karierę, całe moje życie.

Pozbierała się jednak i zadzwoniła, żeby mu pogratulować felietonu o środowisku akademickim, w jej odczuciu niesamowitego i rewelacyjnego. Jednocześnie zauważyła, że jego styl jest trochę nietypowy, taki jakiś dziwaczny albo, jeszcze lepiej, manieryczny; poza tym – dorzuciła – uznani autorzy nie piszą tak jak on. Zaproponowała, że pomoże mu znaleźć odpowiedniego wydawcę, jeśli przyśle jej swoje teksty. Gdy odmówił, straciła do niego cierpliwość – na krótko. Nie wie, że jest uczciwa i że można na niej polegać? Nie przeczytała na jego prośbę Pani Bovary i Anny Kareniny? Nie ma powodu, żeby jej nie ufać. Nigdy nie zrobiła mu świństwa. Tak się nie traktuje przyjaciół! To paranoja, albo coś gorszego!

On był głuchy na jej okrzyki.

Alice postanowiła nasycić ich znajomość uczuciem. Zaczęła mówić do niego kochanie. Opowiedziała o swoim cierpieniu po ich kłótni sprzed dwóch lat. Użyła nawet metafory tunelu z majaczącą w oddali poświatą. Kiedy szła tym długim tunelem, światło nagle zgasło i ogarnęła ją nieprzenikniona ciemność.

On był nieczuły na jej sztuczki.

Alice dała upust frustracji. Powiedziała, że jest zimniejszy od lodu, straszliwie okrutny, ledwie ludzki. Jej zdaniem znajdował sadystyczną rozkosz w dręczeniu przyzwoitych osób, takich na przykład jak ona. Chciała wszystkiego się o nim dowiedzieć, poznać jego rodziców, a nawet zaprzyjaźnić z jego żoną, którą uważała za prawdziwego anioła. Nie mogła się nadziwić, że biedna Margot, jego żona, wytrzymuje z takim potworem… takim narcyzem, egoistą, snobem, pozerem, szajbusem, totalnym czubem. Buntownik bez powodu, młody gniewny, wilk samotnik. Ha, ha! Śmiechu warte! Pisarz od siedmiu boleści. Za kogo on się, do diabła, uważa? Ale mimo jego okropnych i, powiedzmy to szczerze, niezaprzeczalnych wad, namawiała go, żeby zamieszkał w Kalifornii, gdzie jest bezpiecznie i ciepło.

W Kalifornii?

Powiedział, że chce się przeprowadzić do Madrytu.

Odpowiedziała, że uwielbia Madryt.

Powiedział, że może pojedzie do Macedonii.

Odpowiedziała, że Macedonia jej się podoba.

A Macondo? zapytał.

Nie miała nic przeciwko Macondo.

Mocassa?

Czemu nie?

Działy się też inne dziwne rzeczy. Alice bez wyraźnego powodu chciała mu pokazać swoje tłumaczenie Tere-fere, które, czuła to, na pewno nie było gorsze niż jego. Kiedy powiedział, że nie chce się nim zajmować, zaproponowała, że przyśle mu swój traktat o sztuce przekładu, napisany we współpracy z kolegą. Zasłonił się, jak było do przewidzenia, brakiem czasu. A gdy poprosił, żeby powiedziała o tym traktacie coś więcej, zbyła go lekceważącym Eee tam!

Pewnego wieczoru odkrył, że pani Bonté jednak nie zgodzi się na wydanie jego przekładu Tere-fere. Alice powiadomił o tym nowy szef Blank, dobrze poinformowany, krzywonogi osobnik o gruszkowatej czaszce. W każdym razie ktoś już robi nowe tłumaczenie, podsumowała z wyczuwalnym wzruszeniem ramion. Świat zawirował, a on zapadł się w sobie. Wszystko wokół wstrzymało oddech. Kto? – wymamrotał w słuchawkę. Tego nie wiedziała, tajemnica. A potem przysłała mu swój przekład wierszy Drewnowskiej, żeby sprawdził, czy nie ma w nim pomyłek albo literówek. W tym momencie przypomniała mu się jego nocna eskapada: Pędzi galopem na dworzec Grand Central, przywiązuje konia do latarni, wzbija się w powietrze, leci wysoko nad torami, wpada jak pocisk do pociągu towarowego z napisem KALIFORNIA, wymalowanym wielkimi literami w stylu graffiti, i po koszmarnej podróży wjeżdża na Penn Station, niespełna dwa kilometry dalej, gdzie się budzi. Zebrał się w sobie i sprawdził jej przekład, ale ostrzegł ją, że więcej nie będzie poprawiał jej rzeczy. Alice była oburzona, zakipiała w niej duma. Bez łaski, wycedziła przez zaciśnięte zęby. Jak się później dowiedział, miała do dyspozycji wielu pomagierów, dużych i małych.

Matt Dohr sprawdzał jej przekłady na angielski pod kątem poprawności językowej. Różni dwujęzyczni Amerykanie, w tym on sam, pomagali jej na różne sposoby, ale nie byli uwzględniani w jej podziękowaniach. Fiodor D., rosyjski wykładowca z bujną brodą, surowym wyrazem twarzy i wysoko sklepionym czołem myśliciela, poprawiał jej przekłady poezji Brodskiego. Karol Dobroczyński przedstawił ją sławnym literatom, a koledzy z akademickiej ferajny zapewnili jej ochronę w wydawniczym światku. Wzięła udział w niezliczonych konferencjach, kongresach i panelach dyskusyjnych, o imprezach towarzyskich czy spotkaniach biznesowych nie wspominając, gdzie poznała wiele układnych, rozsądnych, bardzo obrotnych i przede wszystkim niezwykle inspirujących osób.

Wreszcie zaistniała.

Zadebiutowała na łamach prestiżowego czasopisma.

Została poproszona o wygłoszenie odczytu na temat twórczości Drewnowskiej przed ponadstuosobowym audytorium.

I dzięki protekcji Karola Dobroczyńskiego podpisała z dużym wydawnictwem umowę na przekład powieści Arka Niemowicza, dawniej fotografika, dziś pisarza.

 

5

Alice przyjechała do Nowego Jorku jeszcze raz we wrześniu 1997 roku.

Spotkali się w parku przy Washington Square i po wylewnym powitaniu poszli do chińskiej restauracji na St. Mark’s Place. Usiedli, przejrzeli kartę, zamówił: Kurczak Generała Tso dla mnie i podsmażane krewetki z brokułami dla tej sympatycznej pani (która klasnęła w dłonie i zawołała: Boże, jak ja kocham jeść! Jestem, że tak powiem, hedonistką). Przy kolacji Alice wymieniła powody, dla których jej zdaniem powinni się widywać częściej. Oboje szczycą się swoją twórczością przekładową. Posiadają godne podziwu zalety, w ich branży niezwykle rzadko spotykane, jak prawość, niezależność, szacunek do samego siebie. Dążą nieustannie do doskonałości. On pojawia się często w jej snach, a ona potrzebuje towarzysza podróży, cokolwiek by to miało znaczyć. Według niej byłoby cudownie, gdyby nauczył ją kilku przydatnych rzeczy, bo ona ma w sobie to coś, iskrę bożą, i jest bardzo, ale to bardzo pracowita. Na pewno spełni wszystkie swoje marzenia.

Alice wyjaśniła, co rozumie przez towarzysza podróży. Matt Dohr, jej obecny towarzysz podróży, a ściślej jej mąż (w jej głosie zabrzmiała nutka zawodu), jest prawdziwym aniołem: tu wygięła w dół kąciki ust. Matt kocha ją i podziwia – Alice zmarszczyła zadarty nosek i wykrzywiła karminowe wargi w szyderczym uśmiechu – ale, mówiąc uczciwie, ona, przynajmniej na tym etapie życia, wcale tego nie chce. Tak naprawdę to chce – jej szczupłe, wąskie dłonie ugniatały niewidzialną bryłę gliny czy ciasta – sensownego związku, najlepiej z członkiem swojej profesji: tu przeszyła go spojrzeniem roziskrzonych szafirowych oczu. Odchrząknął, upił łyk wody z lodem. Zauważył, że dwaj siedzący na prawo od nich osobnicy, jeden krótko ostrzyżony, drugi kudłaty, lustrują ich podejrzliwym wzrokiem.

Rozmowa zeszła na inny temat. Alice odłożyła pałeczki, otarła usta serwetką i powiedziała cicho, jak gdyby do siebie, że jest zniesmaczona swoimi kolegami z Blank. Raz czy dwa nazwała ich nawet cynicznymi oportunistami i podnosząc oczy ku niebu, jęknęła: Ale szambo! Skrytykowali, rzecz jasna, znajomych z branży, w szczególności tych, którzy odnosili największe sukcesy. Pan A., jak powszechnie wiadomo, to właściwie – półanalfabeta. Co on by zrobił bez tych wszystkich redaktorów i korektorów? Pan B., który jest w swoim mniemaniu wielkim poetą i genialnym tłumaczem, chce przełożyć Boską Komedię, mimo że jego włoski ogranicza się do pronto i presto. Pan C. nie ma bladego pojęcia o podstawowych zasadach wersyfikacji, jego polityczno-literackie wygibasy pójdą na marne. Jaka szkoda. Biedna pani D., bla, bla, bla, ha, ha, ha.

Alice zwierzyła mu się, że żałuje nawiązania znajomości z Arkiem Niemowiczem, pisarzem-fotografikiem, którego powieść zaczęła niedawno tłumaczyć. Dlaczego? Miętosząc serwetkę, opowiedziała mu diabelnie skomplikowaną historię, z której on nie zrozumiał ani słowa. W końcu wydusiła z siebie, że są zdjęcia… na których ona… całuje się z Arkiem. To sprawka Arka, bez dwóch zdań. No proszę. Kto by pomyślał? Cholerny fotograf za dychę. Nie do wiary… Ludzie nie mają dziś za grosz poczucia przyzwoitości, westchnęła z rezygnacją. Poprzysięgła sobie, że nigdy więcej nie spotka się z Arkiem. Nie chciała, by on odniósł wrażenie, że między nią a Arkiem coś było. Nigdy, przenigdy nie zrobiłabym tego Mattowi, oświadczyła z naciskiem. A co z flirtowaniem? Cóż, lubi poflirtować, zwłaszcza z literatami, a szerzej: z mężczyznami o artystycznym usposobieniu. Flirt, oznajmiła belferskim tonem, marszcząc brwi i piorunując go wzrokiem, jest nieodłączną częścią jej seksualności. Wyprostowała się i starannie odmierzonymi ruchami wygładziła na kolanach sukienkę.

Zmienił temat. A jak tam Karol? Był ciekaw, czy profesor Karol Dobroczyński, szpakowaty sześćdziesięciolatek o manierach dżentelmena, pomoże mu wydać Tere-fere, jak obiecał. Alice wyraziła swoje rozczarowanie Karolem, którego nie tak dawno jeszcze zachwalała jako człowieka honoru. Dawała nawet do zrozumienia, że Dobroczyński przepoczwarzył się w nędznego pismaka i, jak większość krytyków, produkuje wiadomo co. Ale to nie wszystko! – dodała, a jej ziemista twarz rozpłynęła się w uśmiechu. Stary dobry Karol ma nową laskę, czarnowłosą studentkę o twarzy anioła. Zabawne: żona topi smutki w kieliszku w kuchni na dole, a Karol bryka z ponętną przyjaciółką w sypialni małżeńskiej na górze.

Kilka razy zamrugał, jakby ocknął się ze snu, i coś wybełkotał. Alice tymczasem założyła nogę na nogę, przechyliła głowę na bok i wysunęła usta. Obserwowała go teraz spod półprzymkniętych powiek. I nagle smukłą stopą w czarnej pończosze zaczęła masować jego goleń. Góra, dół, góra, dół. Chryste Panie, cóż za maestria! Rozkoszna niemoc, błogi niebyt. Ogień w trzewiach, mrowienie w lędźwiach. Może powinienem się trochę rozerwać? – zapytał siebie w myślach. Cóż z tego, że jest, jak to mówią, szczęśliwym mężem? Komu szkodzi przelotny romans? Zresztą, gdyby Margot dowiedziała się o jego niewinnym skoku w bok, wszystkiego by się wyparł, i tyle.

Przełknął z trudem ślinę. Zaczęła pulsować jego kończyna. Splotły się ich palce. Casablanca. Madame Butterfly. Spotkały się ich oczy.

Kocham cię, skłamała.

Ja ciebie też, skłamał.

Zrobię wszystko, żeby ci pomóc, skłamała.

Wiem, skłamał.

Zaraz potem wbiła pałeczkę w krewetkę i obracając ją między palcami, zamruczała z kokieteryjnym uśmiechem: Masz ochotę na pychotę, kotku?

A gdy chciał ją objąć czy pocałować, niedaleko brownstone’u na Greenwich Village, Alice odskoczyła przerażona. Przestań. Ktoś nas może zobaczyć, syknęła, rozglądając się ukradkiem na boki. Ale już chwilę później zagruchała: Może następnym razem. Poprawiła kapelusz, zatrzepotała palcami i kołyszącym się krokiem ruszyła w stronę Szóstej Alei. Tup, tup, tup.

Wieczór. Rozmyte pomarańczowe światła. Kamienice z przedprożami spoglądają na siebie z przeciwnych stron zadrzewionej ulicy. Obok przejeżdża żółty furgon z napisem Zaufaj NAM, potem upiornie biała limuzyna. Ktoś wrzasnął Au!, ktoś inny, lekko fałszując, pogwizduje It Ain’t Necessarily So. Odgłosy klaksonów. Cisza. Machinalnie włożył rękę do kieszeni marynarki i wyciągnął pasek papieru z chińską wróżbą, która mówiła: Wkrótce otrzymasz prezent od przyjaciela.

 

6

Nigdy się już nie spotkali.

Po kilku tygodniach ktoś przekonał Karola, że nie warto pomagać jakiemuś pętakowi z ulicy. Skarbie, zanim zejdziesz na dół po szklaneczkę szkockiej, porozmawiajmy o tej absurdalnej historii w Nowym Jorku. [Siada na brzegu łóżka, odgarnia z czoła farbowane na czarno włosy, zdejmuje szafirowe soczewki, ściąga pończochę]. Co ty na to?

Dobroczyński, człowiek przyzwoity i rozsądny jak mało kto, poinformował go, że bardzo żałuje, ale niestety nie wie, jak mu pomóc, słowo honoru.

Alice, gdy on powtórzył jej swoją rozmowę z Dobroczyńskim, skwitowała tak dobrze mu znanym, chłodnym, rzeczowym, niby obojętnym tonem: Ech, daj spokój, czego się spodziewałeś po tym starym patałachu? Ale kiedy jej powiedział, kto podjudzał panią Bonté przeciw niemu, kto robił wszystko, żeby uśmiercić jego przekład, i kto spiskował z jego wrogami, żeby go usunąć z rynku, milczała chwilę, a potem jęknęła tylko: Miej serce, wiesz, miej serce.

A gdy, z sobie tylko wiadomych powodów, zadzwonił do niej następnego dnia, jej mąż, człowiek przyzwoity i rozsądny jak mało kto, stanął w jej obronie. Matt wyrwał jej słuchawkę z ręki i łamiącym się głosem powiedział mu, że cała ta opowieść o Alice to czysta fikcja, nic więcej.

Kto wie, być może Matt miał rację. Może wszystko było tak, jak być powinno. Być może on był niespełna rozumu, a jego historia – od początku do końca zmyślona. Może to był tylko sen.

Kto wie?

 

(Z angielskiego przełożył Krzysztof Mąkosa)

 

 

 

Nowy Jork, 10 października 1998

 

 

© by Krzysztof Mąkosa

 

 

Leave a reply

Your email address will not be published.