Barry Lyndon, reż. Stanley Kubrick

Parzy na kształt lodu

Czy w dzisiejszych czasach, w epoce pośpiechu, warto poświęcić aż trzy godziny ekranizacji powieści Thackaraya? Czego można się nauczyć od głównego bohatera i innych postaci? Co wam mogą powiedzieć te osiemnastowieczne kukiełki w perukach?

Właściwie niewiele, jeśli oglądacie filmy jedynie dla relaksu, po ciężkim dniu pracy, chociaż nie ma w tym oczywiście nic złego.

Albo unikacie utworów, które odsłaniają mroczną stronę ludzkiej natury, żeby pozbawić was resztek jakże pięknych złudzeń o nas samych.

Albo preferujecie filmy oparte na wzruszających historiach o życiu, emanujące ciepłem i dobrocią, a nawet zachęcające do utożsamienia się z jakimś szczególnie sympatycznym bohaterem.

Jeśli takie filmy lubicie, darujcie sobie Barry’ego Lyndona.

Dlaczego?

Ponieważ zanudzi was swoim wolnym tempem. Zmrozi do szpiku kości sarkazmem, szyderstwem i kpiną. I zniechęci obłudą występujących w nim postaci, ukrytą za fasadą słodkich słówek i czarujących uśmiechów. Możliwe też, że nie potraktujecie filmu serio, bo przedstawiony w nim świat wygląda zupełnie inaczej niż ten, który znacie. Nikt na przykład nie nosi już takich paradnych strojów, fantazyjnych kapeluszy czy ekstrawaganckich peruk. Co więcej, kary cielesne zostały wyparte przez tak zwaną pozytywną dyscyplinę, a pojedynki – przez niekończące się, kosztowne procesy sądowe.

Przebyliśmy długą drogę od Wieku Oświecenia, nazywanego również Wiekiem Rozumu.

Z drugiej jednak strony polecam wam Barry’ego Lyndona, jeśli lubicie filmy z niespieszną narracją, która zachęca do przyjrzenia się fabule, postaciom i ich motywom działania, konstrukcji i tematyce utworu, pracy kamery czy poszczególnym ujęciom. Zdecydowanie polecam wam ten film, jeśli cenicie reżyserów na wskroś intelektualnych, których dzieła oglądamy analitycznie – zupełnie tak, jak się ogląda, albo powinno oglądać, obrazy w muzeum. Barry’ego Lyndona można zresztą porównać do galerii osiemnastowiecznych obrazów, ożywionych za pomocą dwudziestowiecznej technologii.

Nie wątpię, że docenicie reżyserski kunszt Kubricka: jego wirtuozerię, dbałość o szczegół, zmysł kompozycji.

Weźmy na przykład upokarzającą scenę uwodzenia, z Norą Brady w roli kusicielki, po której zaczęły się kłopoty Barry’ego; pouczające spotkanie z dowcipnym rozbójnikiem; komiczną paradę brytyjskich grenadierów czy tradycyjny taniec irlandzki, który w ujęciu Kubricka przeistacza się w groteskowe podrygi ludzkich kukieł; koncert muzyki J.S. Bacha, przerwany nagłym wtargnięciem lorda Bullingdona; albo niemą scenę podpisywania czeków (z następującym Epilogiem: Za panowania Jerzego III przedstawione tu osoby żyły i toczyły spory. Były dobre lub złe, piękne lub brzydkie, bogate lub biedne. Teraz wszystkie są równe).

Warto też zwrócić uwagę na doskonale dobraną muzykę, a zwłaszcza na dwa niezapomniane utwory: Andante con moto z Tria fortepianowego Es-dur op. 100 Schuberta i Sarabandę Händla.

Być może będziecie zdziwieni, że Kubrick nakręcił Barry’ego Lyndona przy naturalnym świetle, żeby upodobnić film, w jego warstwie wizualnej, do obrazów z epoki. Mówiąc w pewnym uproszczeniu, na ogół nie korzystał on z oświetlenia elektrycznego w scenach filmowanych w plenerze albo przy świecach, a gdy promienie słoneczne, kandelabry czy kaganki nie wystarczały, stosował obiektywy z soczewkami, których używała NASA podczas wyprawy na Księżyc.

Co ciekawe, Kubrick poświęcił cały rok, żeby poznać osiemnastowieczną muzykę („Odsłuchałem chyba każde dostępne w sprzedaży nagranie osiemnastowiecznej muzyki”– S.K.”); malarstwo (wiele scen w filmie powstało pod wpływem obrazów Thomasa Gainsborough, Williama Hogartha, Johna Constable’a, Joshuy Reynoldsa, Georga Stubbsa i in.; architekturę, wystrój wnętrz, przedmioty codziennego użytku (W przypadku Barry’ego Lyndona zgromadziłem bardzo dużo fotografii rysunków i obrazów, pochodzących z albumów o sztuce. Fotografie te posłużyły nam do stworzenia wszystkich niezbędnych rzeczy – kostiumów, mebli, rekwizytów, architektury, pojazdów itd. – S.K.); a także modę (Wszystkie projekty strojów powstały na podstawie kopii rysunków i obrazów z epoki. Ani jeden kostium nie został zaprojektowany w potocznym sensie tego słowa – S.K.).

I jeszcze jedno: Barry Lyndon otworzy wam oczy na pewne zjawiska albo potwierdzi wasze opinie w sprawach, o których nie wypada rozmawiać w towarzystwie „najlepszych” (jedna z postaci mówi: Moi przyjaciele są najlepsi. Nie znaczy to, że są oni najcnotliwsi lub najmniej cnotliwi; najmądrzejsi lub najgłupsi; najbogatsi lub najlepiej urodzeni. Po prostu – najlepsi. Słowem, są to ludzie, co do których nie ma wątpliwości).    

O jakie sprawy chodzi?

Chyba najlepiej ujął to Martin Scorsese:  

Nie jestem pewien, czy mogę powiedzieć, że mam swój ulubiony film Kubricka, ale jakoś wciąż wracam do Barry’ego Lyndona. Może dlatego, że ten film jest tak emocjonalnym przeżyciem. Emocje są w nim wyrażane przez ruchy kamery, wolne tempo, sposób poruszania się postaci po planie. Nie rozumiano tego, gdy Barry Lyndon wszedł na ekrany. Wielu wciąż tego nie rozumie. Oglądając jedno przepiękne ujęcie po drugim, w gruncie rzeczy śledzimy historię człowieka od najczystszej niewinności do najzimniejszego wyrachowania, która kończy się kompletnym rozgoryczeniem – i wszystko jest kwestią zwykłego, elementarnego przetrwania. Ten film jest przerażający, bo to całe piękno pokazane w blasku świec nie jest niczym innym niż zasłoną dla najgorszego okrucieństwa. I to prawdziwego okrucieństwa, jakie widzimy na co dzień w kulturalnym towarzystwie.

Barry Lyndon jest więc arcydziełem, które w równym stopniu bawi, zachwyca, prowokuje i przeraża.

I, jak by powiedział Baudelaire, parzy na kształt lodu.

 

(Z angielskiego przełożył Krzysztof Mąkosa)

 

© by Krzysztof Mąkosa

 

Leave a reply

Your email address will not be published.