Symfonie L. van Beethovena, Minnesota SO/Osmo Vänskä

Bardzo współczesne i dla współczesności?

Mój kot Gustaw („Guś”), gdy widzi „karmę uzupełniającą dla kotów”, albo lekarstwo przemieszane z kawałkami apetycznego jedzenia, wpatruje się i długo wącha, a potem z obrzydzeniem drapie podłogę i odchodzi dumnym krokiem. Ja też tak reaguję (albo mniej więcej tak) na widok reklam, opłaconych recenzji i innych chwytów marketingowych.

Tym jednak razem pomyślałem, że nie da się zignorować tak licznych i gromkich pochwał od tak wielu szacownych instytucji. Weźmy na przykład zachwyt miesięcznika Gramophone: Jedno z najlepszych na rynku nagrań symfonii Beethovena […] Beethovena na miarę współczesnego świata […]; albo entuzjazm czasopisma American Record Guide: Trudno wskazać na lepszy komplet symfonii Beethovena w nagraniu amerykańskiej orkiestry od czasów legendarnej wersji Toscaniniego z 1939 […] bardzo współczesne i dla współczesności […]; albo opinię New York Timesa: Być może definitywna wersja dla współczesności […] wabikiem nie jest tu najnowsza technologia dźwięku przestrzennego, ale ekscytująca, pełna zaangażowania gra.

Przyznam, że dałem się nabrać i na te wszystkie ochy i achy, i na ten szumnie lansowany komplet. A kiedy słuchałem omawianych tu wykonań – zwartych, dziarskich, dobrze zarejestrowanych i zupełnie pozbawionych wyrazu – przyszło mi nagle na myśl, że recenzenci trafili w sedno, bo oto mam przed sobą komplet symfonii Beethovena niewątpliwie bardzo współczesnego i dla współczesności, albo lepiej: na miarę współczesnego świata – i kto wie, czy nie definitywną wersję tych utworów dla pierwszej połowy 21 wieku. Więcej: im dłużej słuchałem, tym bardziej byłem przekonany, że Vänskä, pierwszorzędny dyrygent z kilkoma świetnymi nagraniami muzyki Sibeliusa w dorobku, podszedł do sprawy z pasją godną zegarmistrza albo aptekarza. A jednak, mówiąc całkiem otwarcie, trudno mi go winić za to, że zapewnił staranne przygotowanie i bezbłędne wykonanie, dzięki czemu powstał produkt, jakiego oczekuje się dziś od artysty. Czego chcieć więcej? Czy nie tego właśnie wymagamy od wszystkich profesjonalistów, w tym od siebie samych?

A może jednak Vänskä powinien był powiedzieć orkiestrze: Słuchajcie, nie oszukujmy się – choćbyśmy się nie wiem jak starali, nie pokonamy Berlińczyków ani Wiedeńczyków na ich własnym terenie. Nie mamy szans z tym bezlitosnym perfekcjonistą Toscaninim i jego doskonale wytresowanym zespołem ani z jego wiernym uczniem Szellem i tą idealnie wyregulowaną maszynerią – Orkiestrą Clevelandzką. Nie zagramy Allegra con brio z Piątej Symfonii czy Presto z Siódmej lepiej od Carlosa Kleibera i niesamowitych Filharmoników Wiedeńskich. Poza tym nie będziemy naśladować Gardinera, Harnoncourta, Norringtona, Hogwooda ani Immerseela, bo nie chcemy stworzyć dziwoląga w rodzaju Haydna na sterdydach czy Pergolesiego na speedzie. Zagrajmy z rozmachem i polotem, tak żeby wydobyć z tych ogranych utworów pasję, dumę, bunt i godność, bez których nawet Święty Boże nie pomoże.

Tymczasem Vänskä, jak przed nim Gardiner czy Harnoncourt, postawił na niskokaloryczną dietę, czyli wartkie tempa, odchudzone brzmienie, przejrzystość faktury, ścisłą dyscyplinę rytmiczną i precyzyjną artykulację. Miał do tego pełne prawo, nie przeczę, ale zauważmy, że nie ma w tym nic oryginalnego ani interesującego. Zarówno Toscanini, jak i Szell, którzy stosowali te metody na długo przed dojściem do głosu tzw. wykonawstwa historycznego, umieli wydobyć z orkiestry znacznie większe pokłady wirtuozerii i ekspresji.

Tak czy inaczej, kto szuka w muzyce poezji, znajdzie ją nie w zestawach, ale na pojedynczych płytach, jak pod każdym względem doskonałe nagrania Piątej i Siódmej Carlosa Kleibera i Filharmoników Wiedeńskich (Deutsche Grammophon); wyjątkowo dobrze zagrana i zaśpiewana Dziewiąta Fricsaya i Filharmoników Berlińskich/Chóru Katedry św. Jadwigi w Berlinie (Deutsche Grammophon); pełna blasku Trzecia Monteux i Orkiestry Concertgebouw (Philips); przyprawiająca o ciarki na plecach Szósta Böhma i Filharmoników Wiedeńskich (Deutsche Grammophon) i wiele innych nagrań, których nie sposób tu wymienić.

Jeśli musicie mieć symfonie Beethovena w interpretacji jednego dyrygenta, warto polecić wykonania Szella i Orkiestry Clevelandzkiej z 1966 (Sony), Karajana i Filharmoników Berlińskich z 1977 (lub z 1963) (Deutsche Grammophon), Wanda i NDR z 1989 (RCA) albo Barenboima i Staatskapelle Berlin z 1999 (Warner Classics). Ci, których nie odstrasza słabsza jakość dźwięku na płytach monofonicznych, powinni rozważyć odświeżone nagrania Brunona Waltera (United Archives albo Music & Arts), prezentujące osiem symfonii z Filharmonikami Nowojorskimi i Szóstą z bajeczną, jak ją kiedyś nazywano, Orkiestrą Filadelfijską u szczytu swoich możliwości.

Albo możecie nabyć ten komplet, jeśli wam się podoba Beethoven odchudzony, wyjałowiony i wyprany z uczuć.

 

(Z angielskiego przełożył Krzysztof Mąkosa)

 

© by Krzysztof Mąkosa

Leave a reply

Your email address will not be published.